I znów było zbyt szybko. To już nawet lekko nudne. Staram się spokojnie przetrwać świąteczny i przedświąteczny czas. Nie szaleję z porządkami, bo na bieżąco sprzątam. Wzięłam wolny piątek, by w piątkowy poranek na spokojnie zrobić zakupy i zacząć piec ciasta. Wróć, czy ja napisałam- Spokojne zakupy? Mimo bardzo, ale to bardzo wczesnej pory, w sklepie były dzikie tłumy. Na szczęście ja miałam gotową listę zakupów, i raz, dwa. Poszło szybko, poza kolejką do kasy i mocno zdenerwowanymi ludźmi. Każdy pędzi, kupuje tyle ile utrzyma wózek, i złości się na każdego dookoła. Zupełnie tego nie rozumiem… Niestety, wizyta w dwóch sklepach nadwątliła moje nerwy. Jak co roku! To jest tradycja i chyba nie ma sposobu, na przedświąteczną gorączkę.
Do moich obowiązków należało upieczenie ciast, zrobienie sałatki i obiadu na poniedziałkowe popołudnie. Jako, że lubię wyzwania, postanowiłam wypróbować nowe przepisy. Tak, wiem, dość to odważne, ale do odważnych świat należy. Upiekłam więc sernik baskijski i babkę caffe latte. Zrobiłam wiosenną sałatkę i roladki ze schabu z pieczarkami. Ja to chyba lubię wyzwania! Ale te kuchenne, pieczenie i gotowanie to dla mnie genialny sposób na spędzenie dnia.
W zasadzie mieliśmy jechać w sobotę do mojej siostry, i tam miało zacząć się świętowanie. Ale Franusia w piątkowy wieczór źle się poczuła, znów pojawiły się wymioty, wolałam więc mieć ją na oku i nie zostawiać na noc, nawet pod czujnym okiem sąsiadów. Biedna Franeczka, przespała całą sobotę, ale regularnie chodziła skubać karmę i popijać wodę. Frania każde Święta ubarwia swoimi dolegliwościami, taka jej natura. Sytuacja powtórzyła się w samą Wielkanoc, znów nas czeka weterynarz. Widać mała się za nim stęskniła i chce koniecznie przejechać się autem przez pół miasta. W Wielką sobotę, poszliśmy na spokojnie ze święconką do kościoła. Przypomnijcie mi za rok, bym kupiła świąteczną serwetę. Papierowe, wielkanocne serwetki, w połączeniu z wietrzną aurą, nie mają żadnych szans. Dodatkowo nieco się wstydziłam mego skromnego koszyczka. Ale nie powiem, moje „marmurkowe” jajka były przepiękne. Nie ma to jak kupić dobre farbki, i beztalenciu coś wyjdzie!
W niedzielny poranek ruszyliśmy do moich rodziców. Uzbrojeni w blachy i salaterki. Do pokonania prawie 40 kilometrów, a ja z sercem w gardle i sernikiem na kolanach. Upiekłam genialny sernik, który bez sensu wyjęłam z formy i wiozłam na pięknej paterze. Czasem i mnie opuszcza rozum. No dobrze, było mocno wcześnie, w domu śniadanie jemy bliżej południa, w zasadzie wychodzi z tego brunch. Korzystając z pięknej pogody poszliśmy na godzinny spacer, nad rzekę. Ok, nie było najcieplej, ale słońce pięknie prażyło i umilało spacer. Po nim nadszedł czas na długie świętowanie- przed deserem, czyli maminą, drożdżową babą, a moim sernikiem, dziękowałam za ten spacer! Pobiesiadowali, więc ruszamy nad morze. Babcia była zachwycona, dawno nie była na takim spacerze. Pół Gdańska wpadło na ten sam pomysł, ale co tam, było pięknie. Z kawą w dłoni, spokojnym krokiem, spalamy świąteczne kalorie i szykujemy się na obiad. Nie ma lekko, święta to dużo jedzenia. Mama nie popuści, gotuje pysznie i ma oczekiwania, że wszystko zniknie ze stołu. A tutaj po obiedzie, musimy opuścić towarzystwo. Przyjaciel Fotografa miał urodziny i zapraszał na wieczór.
7 godzin później, tak naprawdę już w poniedziałek, byłam znów u siebie. Na szczęście, przyjaciele to jednocześnie sąsiedzi przez ścianę, mogłam doglądać Franusi. Oczywiście za ścianą była masa pyszności, ba, o 23, podano chilli con carne. Jeżeli mam być szczera, to było bardzo miło, ale tak intensywny dzień, daje mi do zrozumienia, że jednak jestem starszą panią i lubię być w moim łóżku o 22.
Poniedziałek był na szczęście dużo spokojniejszy. Wczesne przedpołudnie spędziliśmy w lesie, na kojącym spacerze. Przygotowałam obiad, bo mieliśmy gościa na obiedzie. Gość idealny, chwalił jedzenie, zabawiał rozmową, ale nie nadużył gościnności, i po dwóch godzinach ruszył do domu. No dobrze, odprowadziliśmy go prawie pod sam dom. W końcu trzeba dbać o ciągłość formy i wychodzić dużo kroków!
Wieczorem, wróć o 19.45 w piżamach, obejrzeliśmy premierowego Batmana. Cóż, fanką nie jestem i raczej nie zostanę, ale to było idealne zakończenie świąt. Bardzo na luzie, z pełnymi brzuszkami, z ciastem jedzonym w łóżku, w otoczeniu ukochanych kotów.
Nie mogło być piękniej!





Ścieżka dźwiękowa- Depeche Mode – World In My Eyes